O mnie

Nazywam się Sławomir Dudek. Czy to jest wszystko co mogę o sobie dzisiaj powiedzieć?
Oczywiście, że nie. Ale, to co jest dla mnie niezwykle istotne, mogę „z otwartą przyłbicą” powiedzieć jak się nazywam nie wstydząc się moich życiowych wyborów. To po mojej rodzinie jest chyba największym z moich „sukcesów”.

Patrząc wstecz na swoje życie widzę wcale niemały bagaż doświadczeń i przeżyć, które odbiły na nim swoje piętno lub pozostały zupełnie dla niego bez znaczenia, zajmując jednak w mojej pamięci szczególne miejsce.

Tak jak z pewnością u wielu ludzi, tak i w moim życiu, przypadek czy splot wielu naraz okoliczności kształtowały moją teraźniejszość oraz przyszłość. Niczym w życiu Witka Długosza, bohatera filmu Krzysztofa Kieślowskiego pt „Przypadek”, tak i u mnie los splatał moją ścieżkę ze ścieżką innych ludzi i z wydarzeniami, które wyznaczały kolejne ważne chwile mojego życia.

Pierwszy taki moment, który pamiętam, to próba zapisania się 6 kumpli z klasy 6 SP 124 w Łodzi do sekcji strzeleckiej działającej przy LOK Łódź (ojciec jednego z nas był działaczem LOK).
Tomek ustalił ze swoim ojcem termin i pewnego późnojesiennego wtorku 1970 roku grupa 6 buńczucznych nastolatków wybrała się tramwajem na ul. Piotrkowską. Wyobraźnia rysowała w naszych głowach (a przynajmniej w mojej) obrazy „snajperskich” dokonań na zawodach w kraju i za granicą, nie wyłączając IO czy MŚ.

Uniesienia te jednak prysnęły jak mydlana bańka po twardym zderzeniu z rzeczywistością, kiedy to w sekretariacie (chyba to był sekretariat) indagowani przez grupkę około 10 „starszych” o powód naszej wizyty wydukaliśmy, że chcemy zapisać się do sekcji strzeleckiej. Ich gromki śmiech zrzucił nas ze szczytu strzeleckiego Olimpu w otchłań Hadesu zwątpienia w jakikolwiek sens życia. „Dzisiaj dyżur ma sekcja żeglarska, a nie strzelecka. W tym tygodniu strzelców już nie będzie” – słowa te brzmiały dla nas gorzej i groźniej niż wyrok śmierci. Ze spuszczonymi głowami wyszliśmy całkowicie załamani, noga za nogą schodziliśmy z 1 piętra na dół marmurowymi schodami pięknej klatki schodowej.

I tutaj los pokazał swoje przewrotne oblicze. Wyskoczył za nami około 40-letni facet i zapytał, czy w takim razie nie zapisalibyśmy się do tej sekcji żeglarskiej. Szczerze mówiąc, nie był to dla nas wtedy jakikolwiek ekwiwalentem za olimpijskie medale w strzelectwie! Bo czy można kumplom, a przede wszystkim dziewczynom, z klasy 6 SP zaimponować jakimś tam żeglarstwem? Na tamtą chwilę szczerze w to wątpiłem.

A jednak pomimo tych wątpliwości oraz dzięki fenomenalnemu podejściu pana, który nas cofnął (Biedrzyckiego? – pamięć jednak zawodzi), wróciliśmy wszyscy do domów z deklaracjami członkowskimi, które nasi rodzicie mieli podpisać, jako, że byliśmy przecież wtedy niepełnoletni.
Gdyby nie było wtedy tego gościa, gdyby nie pobiegł za nami, ominęła by mnie pewnie moja fascynacja żeglarstwem i piękny kawałek mojego życia.

Kolejnym przypadkiem kiedy los pokierował moim życiem było podjęcie pierwszej pracy w roku 1978. Zakładowy Ośrodek Informatyki w ZEŁ-M na ulicy Tuwima. Konserwator komputera Odra 1305. Jednym ze starszych kolegów, z którym przegadałem wiele przerw śniadaniowych i nie tylko był Heniek Błaszczyk. Heniek jeździł wtedy konno w ŁKJ w Łagiewnikach. Te śniadaniowe opowieści odkurzyły w mojej pamięci zasadzone w dzieciństwie marzenie o jeździe konnej. To samo poczucie wolności co na wodzie można przecież mieć dzięki koniom i na lądzie!

Chyba inaczej być nie mogło. Niebawem skończyłem dwustopniowy kurs prowadzony w ŁKJ i napisałem podanie o przyjęcie mnie w poczet członków ŁKJ. Po uzyskaniu poparcia dwóch członków (Heniek i Stachu Marchwicki) oraz rocznym oczekiwaniu, Zarząd pozytywnie rozpatrzył moje podanie. Był to chyba rok 1981.

Moja droga zawodowa toczyła się swoim rytmem. Niezbyt często zmieniałem miejsca pracy, ale jednak do roku 2006 uzbierało się 5 moich pracodawców. Po technicznej obsłudze dużego (dzisiaj byśmy powiedzieli mainframowego) komputera wraz z jego rożnymi peryferiami przyszedł czas pracy jako operator systemów informatycznych, zaopatrzeniowiec i serwisant innowacyjnego sprzętu jakim było EKG późnych potencjałów oraz składanie, obrót oraz serwis sprzętu klasy PC. Potem był handel detaliczny oraz hurtowy podzespołami elektronicznymi a później akcesoriami i częściami do telefonów komórkowych.

Kiedy ta ostatnia aktywność padła, stanąłem przed dylematem jaki kierunek wyjazdu z kraju wybrać. Los jednak znowu miał swoją wizję mojej przyszłości. W maju 2005 roku na rynku wydawniczym pojawił się nowy tytuł, miesięcznik Świat Koni przeznaczony dla miłośników koni i szeroko rozumianego jeździectwa. Od pierwszego numeru znajdowały się w nim moje teksty. I tak rozważania o wyjeździe zakończyła oferta stałej pracy dla ŚK, którą złożył mi właściciel tytułu, Robert Pytliński. Po naradzie z żoną, postanowiliśmy z niej skorzystać.

Po ponad 16 latach, przyszedł jednak dzień, w którym moja wspólna ze ŚK droga się skończyła.
Czas więc na nowe wyzwania. Jednym z nich jest ten blog, na którym znajdziecie teksty dotyczące głównie jeździectwa, ale nie tylko.

Nazywam się Sławomir Dudek. Czy to jest wszystko co mogę o sobie dzisiaj powiedzieć? Oczywiście, że nie. Ale, to co jest dla mnie niezwykle istotne, mogę „z otwartą przyłbicą” powiedzieć jak się nazywam nie wstydząc się moich życiowych wyborów. To po mojej rodzinie jest chyba największym z moich „sukcesów”.Patrząc wstecz na swoje życie widzę wcale niemały bagaż doświadczeń i przeżyć, które odbiły na nim swoje piętno lub pozostały zupełnie dla niego bez znaczenia, zajmując jednak w mojej pamięci szczególne miejsce.Tak jak z pewnością u wielu ludzi, tak i w moim życiu, przypadek czy splot wielu naraz okoliczności kształtowały moją teraźniejszość oraz przyszłość. Niczym w życiu Witka Długosza, bohatera filmu Krzysztofa Kieślowskiego pt „Przypadek”, tak i u mnie los splatał moją ścieżkę ze ścieżką innych ludzi i z wydarzeniami, które wyznaczały kolejne ważne chwile mojego życia.Pierwszy taki moment, który pamiętam, to próba zapisania się 6 kumpli z klasy 6 SP 124 w Łodzi do sekcji strzeleckiej działającej przy LOK Łódź (ojciec jednego z nas był działaczem LOK). Tomek ustalił ze swoim ojcem termin i pewnego późnojesiennego wtorku 1970 roku grupa 6 buńczucznych nastolatków wybrała się tramwajem na ul. Piotrkowską. Wyobraźnia rysowała w naszych głowach (a przynajmniej w mojej) obrazy „snajperskich” dokonań na zawodach w kraju i za granicą, nie wyłączając IO czy MŚ.Uniesienia te jednak prysnęły jak mydlana bańka po twardym zderzeniu z rzeczywistością, kiedy to w sekretariacie (chyba to był sekretariat) indagowani przez grupkę około 10 „starszych” o powód naszej wizyty wydukaliśmy, że chcemy zapisać się do sekcji strzeleckiej. Ich gromki śmiech zrzucił nas ze szczytu strzeleckiego Olimpu w otchłań Hadesu zwątpienia w jakikolwiek sens życia. „Dzisiaj dyżur ma sekcja żeglarska, a nie strzelecka. W tym tygodniu strzelców już nie będzie” - słowa te brzmiały dla nas gorzej i groźniej niż wyrok śmierci. Ze spuszczonymi głowami wyszliśmy całkowicie załamani, noga za nogą schodziliśmy z 1 piętra na dół marmurowymi schodami pięknej klatki schodowej.I tutaj los pokazał swoje przewrotne oblicze. Wyskoczył za nami około 40-letni facet i zapytał, czy w takim razie nie zapisalibyśmy się do tej sekcji żeglarskiej. Szczerze mówiąc, nie był to dla nas wtedy jakikolwiek ekwiwalentem za olimpijskie medale w strzelectwie! Bo czy można kumplom, a przede wszystkim dziewczynom, z klasy 6 SP zaimponować jakimś tam żeglarstwem? Na tamtą chwilę szczerze w to wątpiłem.A jednak pomimo tych wątpliwości oraz dzięki fenomenalnemu podejściu pana, który nas cofnął (Biedrzyckiego? - pamięć jednak zawodzi), wróciliśmy wszyscy do domów z deklaracjami członkowskimi, które nasi rodzicie mieli podpisać, jako, że byliśmy przecież wtedy niepełnoletni. Gdyby nie było wtedy tego gościa, gdyby nie pobiegł za nami, ominęła by mnie pewnie moja fascynacja żeglarstwem i piękny kawałek mojego życia.Kolejnym przypadkiem kiedy los pokierował moim życiem było podjęcie pierwszej pracy w roku 1978. Zakładowy Ośrodek Informatyki w ZEŁ-M na ulicy Tuwima. Konserwator komputera Odra 1305. Jednym ze starszych kolegów, z którym przegadałem wiele przerw śniadaniowych i nie tylko był Heniek Błaszczyk. Heniek jeździł wtedy konno w ŁKJ w Łagiewnikach. Te śniadaniowe opowieści odkurzyły w mojej pamięci zasadzone w dzieciństwie marzenie o jeździe konnej. To samo poczucie wolności co na wodzie można przecież mieć dzięki koniom i na lądzie!Chyba inaczej być nie mogło. Niebawem skończyłem dwustopniowy kurs prowadzony w ŁKJ i napisałem podanie o przyjęcie mnie w poczet członków ŁKJ. Po uzyskaniu poparcia dwóch członków (Heniek i Stachu Marchwicki) oraz rocznym oczekiwaniu, Zarząd pozytywnie rozpatrzył moje podanie. Był to chyba rok 1981.Moja droga zawodowa toczyła się swoim rytmem. Niezbyt często zmieniałem miejsca pracy, ale jednak do roku 2006 uzbierało się 5 moich pracodawców. Po technicznej obsłudze dużego (dzisiaj byśmy powiedzieli mainframowego) komputera wraz z jego rożnymi peryferiami przyszedł czas pracy jako operator systemów informatycznych, zaopatrzeniowiec i serwisant innowacyjnego sprzętu jakim było EKG późnych potencjałów oraz składanie, obrót oraz serwis sprzętu klasy PC. Potem był handel detaliczny oraz hurtowy podzespołami elektronicznymi a później akcesoriami i częściami do telefonów komórkowych.Kiedy ta ostatnia aktywność padła, stanąłem przed dylematem jaki kierunek wyjazdu z kraju wybrać. Los jednak znowu miał swoją wizję mojej przyszłości. W maju 2005 roku na rynku wydawniczym pojawił się nowy tytuł, miesięcznik Świat Koni przeznaczony dla miłośników koni i szeroko rozumianego jeździectwa. Od pierwszego numeru znajdowały się w nim moje teksty. I tak rozważania o wyjeździe zakończyła oferta stałej pracy dla ŚK, którą złożył mi właściciel tytułu, Robert Pytliński. Po naradzie z żoną, postanowiliśmy z niej skorzystać.Po ponad 16 latach, przyszedł jednak dzień, w którym moja wspólna ze ŚK droga się skończyła. Czas więc na nowe wyzwania. Jednym z nich jest ten blog, na którym znajdziecie teksty dotyczące głównie jeździectwa, ale nie tylko.