Moje wspomnienie 13 grudnia 1981 roku

Mój 13 grudnia 1981 roku zaczął się nieco wcześniej, bo w nocy w sobotę 12 grudnia. Pracowałem wtedy w Ośrodku Informatyki ZEŁ-M jako konserwator, dużego jak na dzisiejsze standardy komputera – ODRA 1305. Dwie linie przewijaków taśmowych, jednostka centralna z 32 k pamięci RAM w dwóch szafach, dwa czytniki kart perforowanych, czytnik taśmy perforowanej i 2 drukarki wierszowe DW325. Do tego oczywiście wielka szafa klimatyzacji w systemie „under” na podwyższonej podłodze. Pisze o tym sprzęcie nie tylko wspominając to z pewnym rozrzewnieniem, ale też po to, żeby uzmysłowić czytającemu, że obsługa techniczna takiego zestawu nie zawsze była bezproblemowa. Nieraz zdarzało się, że w trakcie swojej zmiany „nie było gdzie rąk włożyć”. Po pracy na drugą zmianę zostałem jeszcze na „nockę”, bo był okres drukowania książeczek z opłatami za energię elektryczną i tzw. „Otek”, czyli poleceń odłączenia użytkownika za nieopłacone w terminie rachunki za energię elektryczną.
Byłem wtedy kawalerem, bez domowych obowiązków, więc naturalne było to, że takie niezbyt miłe terminy dosyć często spadły na mnie, a nie na kolegów z rodzinami i dziećmi.
Normalna zmiana nie zapowiadała niczego szczególnego w nocy. Sprzęt pracował bez większych zastrzeżeń.
W soboty wtedy pracowało się po 6 godzin, więc nocna zmiana zaczęła od godziny 18 i miała trwać do końca, czyli do zakończenia druku książeczek i Otek. Przed godziną 20 zaczęły się jednak problemy. Ciągła praca drukarek wierszowych podczas poprzednich zmian musiała wcześniej czy później zakończyć się jakąś awarią.
Najpierw złamał się młotek w tacy starszej drukarki. Szybka wymiana całej tacy i szybkie przemycie całej drukarki załatwiły sprawę. Znowu drukowaliśmy na dwie drukarki. Nie zasiedziałem się jednak w wygodnym fotelu w pokoju operatorów. Dosyć szybko dwa złamane młotki w nowszej drukarce pogoniły mnie do roboty. Wyciągnięcie tacy i wymiana dwóch modułów na sprawne znowu stosunkowo szybko załatwiły sprawę. Ponieważ wymieniłem ostanie dwa sprawne moduły, które mieliśmy w magazynie części zamiennych, to po oddaniu operatorom drukarki wziąłem się za wymianę uszkodzonych młotków w dwóch modułach zapasowych. Tak na wszelki wypadek.
I okazało się, że była to dobra decyzja, bo nowsza drukarka postanowiła nie dać mi tej nocy spokoju. Po jakiejś godzinie pracy złamał się kolejny młotek. Kolejne wyciąganie tacy, wymiana modułu, montaż tacy i złożenie drukarki.
Pracę w tym hałasie (drukarki wierszowe DW325 do cichych nie należały) obsługa umilała sobie słuchaniem radia. Na ogół III program PR nadawany na paśmie UKF. Jednak przy takim natężeniu i to zmiennego pola magnetycznego i elektrycznego nie było łatwo o czysty odbiór. Na ogół radio stało na parapecie za pierwszą linią przewijaków taśmowych.
Na długo przed północą, chyba była 22 lub 23, nagle radio zamilkło. Po oddaniu operatorom drukarki poszedłem sprawdzić co się dzieje z radioodbiornikiem. Na pasmie UKF nie dało się jednak nic znaleźć. Złapałem na falach długich jedynkę i niestety znowu zabrałem się za nowszą drukarkę. Tym razem padł zasilacz i nie było +12 V. Trochę czasu mi zeszło na szukaniu uszkodzenia, ale w końcu się udało. Wymiana paru tranzystorów sterujących i paru kondensatorów oraz spalonych rezystorów i drukujemy dalej.


Zanim jednak skończyłem, radio zamilkło już zupełnie a koło północy, jak jeszcze walczyłem z zasilaczem drukarki, wpadł do nas Mirek, dyżurujący technik z centrali telefonicznej. „Sławek WOJNA!!!! odcięli nam sygnał miejski” wołał. Ja wkurzony, bo nie dawałem sobie rady z awarią i nie zlokalizowałem jeszcze uszkodzenia” odpowiedziałem: „Mirek nie pie…l! Nie mam czasu na takie pier…nie, mam robotę, nie przeszkadzaj. Na pewno masz jakąś awarię tak jak ja. ”. „No dobra” – poszedł sobie mrucząc pod nosem: „Mówię ci, że wojna”.


Po jakimś czasie skończyłem naprawę zasilacza nowszej drukarki i zabrałem się za mycie optycznego czytnika tasiemki sterującej starszej drukarki. Zaczęła gubić prawidłowe stronicowanie i zamiast książeczek drukowała makulaturę. Dziewczyny (operatorki maszyny) były już zmęczone i wkurzone nie tylko panującym na sali hałasem, ale również faktem, że czas leciał i godzina wyjścia do domu przesuwała się coraz bardziej. Zaczęły nerwowo fukać, że mógłbym się lepiej przyłożyć do napraw, bo już na tej zmianie robiłem tę drukarkę a z drugą się „pieszczę”.
Nawet nie próbowałem się tłumaczyć, że to były zupełnie inne awarie. Zresztą nie było czasu na dyskusje, bo za chwilę złamał się kolejny młotek w nowszej drukarce. No qrwa mać, sobie pomyślałem, przecież nie można mieć aż takiego pecha. Wymieniłem moduł i po złożeniu drukarki oraz oddaniu jej operatorkom zabrałem się za naprawę kolejnych uszkodzonych modułów leżących w czeluściach szuflady magazynku części zamiennych. Wymieniłem w kilku z nich złamane młotki. Tak na wszelki wypadek. Choć mówiłem sobie w duchu: przecież już nic gorszego mnie tej nocy nie spotka. No jest to po prostu niemożliwe!
Koło 6 rano w niedzielę skończyliśmy wydruki i tę dziwną nockę. Zmęczeni wyszliśmy na zewnątrz. Było jeszcze ciemno. Panował niezły mróz a wokół nas śnieg i pięknie oszronione gałęzie pozbawionych liści drzew. Całość czyniła to szare i ponure miasto jakby piękniejszym.
Do domu jechałem z koleżanką (tramwaj linii 1) ulicą Kilińskiego. Z zakładów im. Marchlewskiego wylała się szara masa łódzkich szwaczek, które skończyły swoją nocną zmianę. W luźnym do tej pory wagonie tramwaju zrobiło się całkiem tłoczno. Szare, zmęczone twarze. Nikt nie był skory do rozmowy czy żartów. Nie o tej porze. Nie po nocnej zmianie.
Przeniosłem wzrok z tych zmęczonych twarzy na piękną w zimowej szacie ulicę. Oprócz kontrastu z widokiem wnętrza tramwaju uderzyło mnie wtedy jeszcze jedno: na ulicach nie widać było jadących innych samochodów poza samochodami milicyjnymi. Nyski, stary i samochody osobowe z charakterystycznym napisem MO.
Podzieliłem się tą obserwacją z koleżanką: „Ela patrz ile milicji jeździ. O tej porze to trochę dziwne.”. Ela spojrzała zmęczonym wzrokiem za okno: „Faktycznie dużo ich. Pewnie mają jakąś akcję”. No tak, pewnie tak. Niebawem pożegnaliśmy się. Ja wysiadłem wcześniej, a Ela jechała niemal na koniec trasy.
W domu był tylko ojciec. Mama w sanatorium w Ciechocinku a starszy brat „w kamaszach”. Szybkie mycie i zmęczony po ciężkiej nocnej zmianie położyłem się spać. Z głębokiego snu wyrwał mnie po 10 ojciec: „Sławek wstawaj szybko. WOJNA!!!”
Zerwałem i nie bardzo wiedząc co do mnie mówi, patrzę na niego, co on gada, jaka wojna, co się dzieje? Tymczasem on wołał mnie z pokoju z telewizorem: „Chodź i zobacz”.
No to zwlekłem się niechętnie z łóżka i patrzę na czarno – biały ekran telewizora i widzę prezentera telewizyjnego w mundurze szeregowego (chyba był to redaktor Kozera). Chwilę później pojawił się „spawacz” w ciemnych okularach i coś pieprzył o ochronie , obronie, o wartościach, o jedynie słusznej drodze itd. itd. …


A jednak niedzielny ranek był znacznie gorszy od nocy ….
To, co zobaczyłem na ekranie telewizora, było dostatecznym bodźcem, by reszty snu zniknęły jak opary kamfory. Adrenalina skoczyła niczym koń wyścigowy. Mama w sanatorium w Ciechocinku, starszy brat w armii a tutaj wprowadzają zakaz podróży!!!
Krótka narada z ojcem przyniosła nam wnioski: z Andrzejem nic nie poradzimy, jest w armii i nie mamy wpływu na to, z nim się dzieje. Pozostaje więc obawa, że właśnie teraz z „kałachem” w garści „służy” jedynie słusznej partii w jakimś dalekim miejscu Polski. Pamiętam, że wściekłość nic nie dawała. Pogłębiała jedynie strach o niego oraz poczucie beznadziejności sytuacji.
Jednak w przypadku mamy mieliśmy pewien pomysł na ściągnięcie jej do domu. Bo obydwaj czuliśmy wtedy, że przecież w takich chwilach rodzinna powinna być razem.
Otóż mój starszy braciszek, zanim przymierzył gustowne, wojskowe buciki, nabył drogą kupna cud techniki sąsiada zza Odry – Trabanta 600. Stan techniczny tego czegoś to temat na całkiem inną, wcale nie krótką opowieść. Niemniej jednak udało mi się to coś, w szkutni harcerskiego Retmanatu Łódź Górna na Rudzie, doprowadzić do zadowalającego stanu technicznego. Przemalowałem go nawet z groszkowego na żółty kolor (jedynie taka farba była dostępna w pawilonie Chemia na Traugutta – takie to były czasy).
Samochód więc był. Ale był też inny problem: ja i ojciec nie mieliśmy prawa jazdy!
Komórek wtedy jeszcze nie było i ani my, ani kolega posiadający odpowiedni dokument nie mieliśmy telefonów stacjonarnych (luksus w tamtych czasach). Na szczęście nie mieszkaliśmy od siebie za daleko. Szybka podróż „z buta” i przed tuż południem siedzieliśmy obydwaj w Trabancie i żegnając się moim ojcem, rozpoczęliśmy „operację” sprowadzenia mamy do domu. Do dzisiaj uważam, że czas zorganizowania tej eskapady był rewelacyjnie krótki.
Niestety czas jej trwania nie był wcale dłuższy. Spod bloku na rogu Kilińskiego i Przybyszewskiego dojechaliśmy do wyjazdu z Łodzi na Strykowskiej. Palący się koksownik, SKOT i wojskowy patrol okazały się barierą nie do przebycia. Moje argumenty, że „muszę”, że „mam w dupie”, że „przecież nie mogę zostawić matki” nie znalazły u zestresowanego już mocno „żołdaka” żadnego posłuchu.
Za to u mnie, dobrze jeszcze znany z niedalekiej przeszłości dźwięk przeładowanego „kałacha” i wprowadzonego do komory pocisku podziałał od razu. Zrozumiałem natychmiast, że już nic nie muszę i tak naprawdę nic nie mogą. Z „sercem w gardle” szybko wróciliśmy z kolegą do samochodu i jak tylko szybko się dało, odjechaliśmy.
Kolejna porażka tej niedzieli 13 grudnia 1981 roku.
Pamiętam, że zmęczenie i stres z rogatek miasta oraz obawa o mamę i brata spowodowały, że wpadłem w jakieś dziwne odrętwienie. Niby słyszałem, co ojciec do mnie mówi, ale nie bardzo to do mnie docierało. W głowie ciągle układałem kolejne plany „ucieczki” z Łodzi i przywiezienia mamy. Szczegółów dzisiaj już nie pamiętam, ale znając siebie, myślę, że każdy kolejny był głupszy od poprzedniego 🙂
W pewnej chwili z tego „zaklętego kręgu” wyrwało mnie stanowcze: „idziesz czy nie?, bo jak nie, to idę sam!”


Okazało się, że ojciec postanowił pójść na Piotrkowską, pod budynek Zarządu Regionalnego „Solidarności”. No tak. Przecież obydwaj byliśmy członkami tego nowego związku zawodowego. Związku zawodowego, który w konkretnej sytuacji wziął na swoje barki rolę pozaparlamentarnej, opozycyjnej partii politycznej. Oczywiście poszliśmy tam z buta we dwójkę. Na miejscu pod budynkiem zebrał się już spory tłum. Z okien wyrzucano naprędce wydrukowane ulotki. Były apele i przemówienia oraz skandowanie przez tłum hasła SOLIDARNOŚĆ, oraz śpiewanie hymnu narodowego. W miejsce niedawnego zwątpienia wstąpiła we mnie dziwna euforia. Dawało ją poczucie wspólnoty z tymi wszystkimi ludźmi wokół nas. Swoiste poczucie siły i przekonania, że w tej sytuacji to wszystko nie może się tak po prostu skończyć „wzięciem nas za mordy”.


Powrót do rzeczywistości zaczął się dziwnym odgłosem, który tego dnia był dla mnie całkowitą nowością, a który później był słyszany stanowczo zbyt często.
W pewnej chwili ponad panujący pod budynkiem zgiełk i harmider zaczął przebijać się dziwny dźwięk. Coś jakby trzepanie dywanów. Wraz z narastającym, dokuczliwym dźwiękiem milicyjnych syren narastał również i ten odgłos. Okazało się, że to były odgłosy pracy długimi pałkami szturmowymi oddziałów ZOMO. Kiedy wraz z armatkami wodnymi zaczęto używać również granatników z gazem łzawiącym, rozpoczęła się paniczna ucieczka tłumu. Ktoś pod budynkiem ZR Solidarności krzyknął: „do kościoła”. Pobiegliśmy z innymi do Katedry Łódzkiej. W jej uchylonych dźwigach stał ksiądz i zagradzając swoim ciałem wejście, krzyczał: „kościół nie może wtrącać się do polityki”. Po chwili zatrzasnął drzwi. Uciekliśmy więc do bramy jednej z pobliskich kamienic. To dało chwilę oddechu. Zomowców jednak przybywało coraz więcej i po chwili zaczęli wyłuskiwać ludzi w bram i innych miejsc ukrycia. Systematycznie katowali ich długim pałkami. W kilku do jednej osoby. Po kilkuminutowym biciu wlekli te osoby do podjeżdżających więźniarek. Kiedy w naszym kierunku ruszyła kilkuosobowa grupa zomowców, zaczęła się ucieczka do klatek schodowych. Gdy byliśmy na drugim pietrze, otworzyły się drzwi mieszkania na wprost. Niesiony tłumem wylądowałem w nim razem z ojcem. Na całej klatce słychać było odgłosy otwieranych kolejnych drzwi.


Staliśmy stłoczeniu w czyimś mieszkaniu, próbując wyciszyć oddechy i bicie naszych serc. Po chwili z klatki zaczęły dochodzić odgłosy i krzyki bitych i wyciąganych ludzi oraz łomotanie pięści i buciorów zomowców do drzwi. Po jakimś czasie zapanowała cisza. Zaczęły się ciche rozmowy, dzielenie wrażeniami i dziękowanie gospodarzowi, który roznosił domowe kubki z kranówką dla zwilżenia wyschniętych gardeł. Po niecałej godzinie gospodarz obserwujący wydarzenia z jednego ze swoich okien, powiedział, że na ulicy jest już spokój. Wyszliśmy na Piotrkowską. Zomowców i milicji już nie było. W ciemności zimowego wieczoru budynek ZR Solidarności ział czarną pustką pootwieranych na oścież okien. Na chodnikach i jezdni walały się resztki ulotek, puste gilzy od granatów z gazem łzawiącym oraz jakieś poszarpane części garderoby. W powietrzu czuć było jeszcze odór użytego gazu. Krajobraz po bitwie. Jakże często widok ten był naszym udziałem w kolejnych dniach i miesiącach.
Tymczasem w przygnębiającym nastroju ruszyliśmy z ojcem pieszo do domu. Przez całą drogę nie padło między nami żadne słowo. Chyba każdy z nas potrzebował chwili dla siebie, by przetrawić wydarzenia niedzieli 13 grudnia 1981 roku.


Niedzieli, która przyniosła mi istny kalejdoskop uczuć. Począwszy od strachu o bliskie osoby i wściekłości spowodowanej stanem wojennym, poprzez przez osobisty strach, kiedy bardzo już zestresowany sytuacją szeregowy przeładował wycelowanego we mnie „kałacha” aż po euforię i poczucie wspólnoty z tłumem pod budynkiem ZR Solidarności. Jednak i to wzniosłe (i chyba niespecjalnie uzasadnione rzeczywistością) odczucie „dało tyły” w zetknięciu z brutalną fizycznością działań ZOMO.
Podsumowując wszystkie wydarzenia tej niedzieli, czułem się przybity, jak przysłowiowy „zbity pies”. Nie mogłem zrozumieć, co powoduje gościem w mundurze, że zdolny jest przeładować swoją broń i gotów jest pociągnąć za spust w obronie jakiejś wyimaginowanej i powszechnie pogardzanej władzy. Nie rozumiałem kompletnie, co powodowało, że członkowie ZOMO pacyfikujący zebranych pod siedzibą łódzkiej solidarności z taką satysfakcją i zaciętością tłuką długimi pałami całkowicie nieznanych im, zwykłych ludzi. Czy w swoim barbarzyńskim szale nie pomyśleli choć przez ułamek sekundy, że inny zomowiec w tym samym czasie i innym miejscu mógł tłuc jego matkę, ojca, siostrę czy brata?
I kiedy te negatywne wspomnienia mijającego dnia zdawały się dominować, przypomniałem sobie, co poczułem w tłumie śpiewając Mazurka Dąbrowskiego. Nabrałem wtedy pewności, że jeszcze nie raz i nie dwa będę uciekał przez brutalnością ZOMO. Nie raz „oni” rzucą nas, zwykłych ludzi na glebę i będą pałować. Ale poczułem też, że koniec tego „zakrętu historii” Polski może być tylko jeden: wcześniej czy później „oni” przegrają i będą musieli odejść.
Czy z perspektywy minionych 42 lat tak się faktycznie stało?
Nie ma tu chyba jednej, prostej odpowiedzi. Zresztą to temat na zupełnie inny tekst, który może kiedyś zrodzi się w mojej głowie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona używa Google reCAPTCHA. Przeczytaj więcej o polityce prywatności oraz warunkach korzystania z usług.